niedziela, 1 września 2024

To oficjalne. Kraków stał się Warszawą 2.0

Lat temu równych 10, różnice między Krakowem a Warszawą były wyraźne i oczywiste. Właśnie 2014 rok to moja pierwsza wizyta w Warszawie celem jej zwiedzania. Śródmieście z nowymi drapaczami chmur, słynny wówczas Plac Zbawiciela, ogromne Łazienki Królewskie. Wypatrywanie supersamochodów w rejonie Placu 3 Krzyży, przechadzanie się po urokliwej Saskiej Kępie, zastanawiając się czy w którejś z knajpek nie siedzi właśnie Marta Żmuda-Trzebiatowska. Szukanie wzrokiem miejscówek znanych z telewizora i chłonięcie atmosfery Polski A, którą widzieliśmy w TVN.

Na ówczesnym, niespełna 22-letnim mnie zrobiło to wrażenie. Warszawa była diametralnie inna od Krakowa - bogatsza i nowocześniejsza, bardziej szklana i światowa. Także bardziej zatłoczona i brudna. Czy to samo można powiedzieć dzisiaj, 10 lat później? Nie. Ni chuja. Już nieaktualne. Oto argumenty dlaczego.


Biurowce wszędzie

Przez ostatnich 10 lat obydwa miasta obrosły w kolejne dziesiątki tysięcy m2 powierzchni biurowej. W Krakowie panuje dość konsekwentna tradycja stawiania biurowców przy dwupasmówce, dużym skrzyżowaniu i najlepiej tramwaju w pakiecie. Najbardziej pożądane biurowce to te które posiadają ostatni element i znajdują się w miarę blisko centrum. Fabryczna Office i High 5ive to teraz najgorętsze adresy na rynku wynajmu biur, a ukończone w połowie zeszłej dekady Bonarka czy Quattro, popadły w niełaskę i pustoszeją w błyskawicznym tempie.



Ale starczy tej dygresji - zmierzam do tego, że dekadę temu budowa nowego kompleksu biurowego była w Krakowie wydarzeniem. Odnotowanym, komentowanym. Dzisiaj jest ich tyle, że nie idzie spamiętać ich nazw, czy ogarniać która z nich przestała być cool, a kolejna BIG FINANCIAL INSTITUTION właśnie wywozi stamtąd swoje Thinkpady. Kraków najwidoczniej osiągnął już nasycenie biurami na miarę Warszawy, skoro kolejne jeszcze niedawno pożądane biznes parki zaczynają świecić pustkami.

Jazgot leasingu

Od mniej więcej roku 2019 ulice w pobliżu kazimierskich knajp zamieniły się w rezerwat kilku modeli aut, którym nie brakuje mocy, lecz powody zakupu podpisania umowy leasingowej były zupełnie inne. Krzykliwy wygląd i głośny wydech to cechy znacznie bardziej pożądane niż cokolwiek innego. Liczy się stosunek raty do lansu, a w tym Ford Mustang, BMW M2, Mercedes A45 AMG, Audi RS3 i VW Golf GTI nie mają sobie równych. Dlaczego akurat te modele? Czasy przystępnych cenowo coupe przeminęły, SUV-y marek premium są za drogie, więc typowy względnie dorobiony 34-letni Patryk, właściciel 2 barberowni i 6 tatuaży, kieruje się po któryś z tych modeli. 



Dodatkowe punkty wpadają za jaskrawy kolor i popcorn-mode (dźwięk przy ujmowaniu gazu przypominający odtykanie zlewu). Detale techniczne już nikogo nie obchodzą - Mustang z silnikiem 2.3 R4 pod maską wygląda tak samo jak z 5.0 V8, a sygnowane AMG mniejsze Mercedesy od dawna napędza silnik 2.0 - tej samej wielkości co Mondeo z dieslem waszych rodziców. 4-cylindrowe silniki oznaczają, że producenci nie mieli jak wykrzesać z nich interesującego dźwięku, więc zastąpili go buczeniem przy ostrym przyspieszaniu i pierdzeniem przy zmianie biegów.

 
Jako umiarkowanie młody człowiek, pamiętający lepsze czasy w motoryzacji, darzę te odgłosy niesłabnącą i serdeczną nienawiścią. Na moje i prawdopodobnie wasze nieszczęście, dokładnie te odgłosy upodobali sobie ich właściciele, sądząc że dając w palnik na dwupasmówce czy prostej o długości 60m pomiędzy blokami o godzinie 23, dowodzą swojej ważności w społeczeństwie. Jako fan motoryzacji byłbym skłonny przymknąć na to oko, gdyby wspomniany hałas pochodził z silnika V8 czy R6, a nie doładowanego kartonu soku z aftermarketowym układem wydechowym, który kosztował tyle co ajfon pro max. Dziwnym trafem, właściciele autentycznie drogich samochodów z dużymi i mocnymi silnikami (nie dotyczy Lamborghini), rzadko deptają mocno gaz na terenie miasta. Oni o uwagę innych uczestników ruchu walczyć nie muszą.


Absurdalne ceny nieruchomości

Pamiętam gdy około 2019 roku kwoty dobijające do 10k zł za m2 mieszkania w Warszawie, były czymś oburzającym - oderwanym od rzeczywistości cenowej w pozostałych miastach wojewódzkich. Dziś - 5 lat, 40% inflacji i 2 skoki popytu na kurniki później, taka cena w Krakowie jest okazją życia, ewentualnie wyceną za ruderę do generalnego remontu 15 km od centrum. Sam Kraków w ostatnich 2 latach pobił wszelkie rekordy wzrostów cen, procentowo zawstydzając nawet Warszawę, co jest w mojej ocenie czymś niepojętym. Czy wąchanie smogu tkwienie w korkach 3x w tygodniu (hybryda 2 dni z domu to nowa zdalna) i pójście w weekend na pizzę neapolitanę + aperola do generycznej knajpy z industrialnym wystrojem serio jest warte aż tyle? 

Rok temu jeszcze bym zrozumiał, gdy w pracy można było przebierać. Obecny kryzys poddaje w wątpliwość, za co właściwie żąda się tak kosmicznych pieniędzy. Miasto znane z betonu i niedasizmu, dotąd broniło się ofertą uniwersytecką i rynkiem pracy, złożonym głównie z rzekomo niezatapialnego IT. Tenże rynek pracy IT, w niecałe 2 kwartały złożył się niczym mokry karton. Wejście AI, koszty pracy, cięcia pocovidowe, bla bla bla. Może i liczba ofert pracy spadła, za to stawki również. Czy w jakikolwiek sposób wpłynęło to na ceny mieszkań, tj ich spadek? Ależ skąd. Wszystko z krakowskim kodem pocztowym niezmiennie kosztuje pojebane pieniądze, bez względu na odległość od cywilizacji, otaczającą infrastrukturę (a raczej brak), dostępną komunikację miejską czy stopień betonozy dookoła. 

Jak Avia, tylko 2x niższa i 3x droższa

Najbardziej irytują mnie bezspornie patologiczne sytuacje, gdy mieszkanie na Avii nabyte w procesie zakupowym krótszym od wyboru nowego smartfona, w 10 lat zyskało na wartości prawie 3-krotnie - jednocześnie nie tracąc nic ze swoich pierwotnych wad. Tymczasem, znacznie lepsze pod każdym względem mieszkania kosztują... praktycznie tyle samo. Logika zniknęła z krakowskiego rynku już dawno, liczy się tylko rzucanie kolejnych bierwion popytu do gorejącego ogniska. 

Mieszkanie w Krakowie stało się trofeum dla wszystkich jak leci - znudzonych inwestorów z wolnych zawodów, wschodnich oligarchów bujających się po Zabłociu, skandynawskich funduszy inwestycyjnych, właścicieli januszexów z Podkarpacia + ich bananowych dzieci. Dopiero gdzieś na końcu tej utuczonej pieniędzmi kolejki, lepiej zarabiający millenialsi odświeżają OLX i strony deweloperów w dniu otwarcia sprzedaży, usiłując wyczołgać się z wsysającej ich coraz mocniej perspektywy wiecznego wynajmu.

Koszty życia w mieście

W połowie 2010s, ogólna liczba studentów w Polsce nie należała do najniższych. Zostając w 2014 roku, mieliśmy na studiach przeważnie roczniki 1990-95, a więc stosunkowo liczne na tle tych bliżej roku 2000. Reforma zmieniająca sposób finansowania uczelni (ucinająca logikę im więcej studentów, tym więcej kasy) weszła w 2017 roku, a więc dopiero dla rocznika 1998. Do czego jednak zmierzam? Że mimo znacznej liczby studentów, nie słyszało się wtedy głosów o tym, by Kraków był specjalnie drogim miejscem do studiowania. Pokoje chodziły po 500-800 zł, a kogo nie było stać, mógł ubiegać się o akademik i przeważnie mu się udawało. Wszak były to jeszcze czasy przed-ukraińskie - notabene, ostatni taki rok.

Przenosimy się o 10 lat naprzód i mamy co? Ceny nieruchomości w stratosferze, rosnących jak grzyby po deszczu flipperów i oligarchów mieszkaniowych (zazwyczaj lekarz specjalista w średnim wieku, z dochodem typu 30-40k zł/msc, lokujący roczne oszczędności w nieruchach), bliżej nieokreśloną liczbę Ukraińców dostających pierwszeństwo do akademików i coraz liczniejszych Hindusów zrelokowanych przez korporacje szukające oszczędności. Gdybym zaczął czytać od tego akapitu, byłbym przekonany że chodzi o Warszawę. A na to wszystko wjeżdża skumulowana inflacja z lat 2019-2023 dobijająca do 40% i galopujące ceny energii, co skutkuje kwotą za wynajem pokoju w 2024 na poziomie 1300-1500 zł. Ponad 1k zł za  P O K Ó J  w Krakowie. Grzegorz Turnau przewraca się w gr... a nie, czekaj.

Czy rodzicom studentów pensje wzrosły o 100% przez tych 10 lat, odpowiedzieć możecie sobie sami. To już nie jest miasto w którym można względnie łatwo zacząć. Jeśli mieszkacie na wiosce w województwie gdzie tablice rejestracyjne zaczynają się na R lub T, a wasi starzy nie mają fabryki materacy lub przynajmniej składu materiałów budowlanych, prawdopodobnie będziecie musieli pracować żeby w ogóle móc się tu utrzymać i studiować. O akademikach zapomnijcie - po 2015 a zwłaszcza lutym 2022, nie dla Polaka to. Dla Saszki i Volodii - da.

"Czaskoski" 2.0

Wiosną 2024 doszło do wyczekiwanej zmiany na stołku prezydenta miasta Krakowa. Jacek Majchrowski po 22 latach brania łapówek od deweloperów  rządzenia miastem, zrobił się finalnie za stary by dalej sprawować tę funkcję. W drugiej turze z minimalną przewagą wygrał Aleksander Miszalski z KO pokonując Łukasza Gibałę. Wprawdzie od wyborów minęło relatywnie mało czasu i nowy relatywnie przystojny prezydent nie zdążył jeszcze zbyt wiele zrobić, spory % mieszkańców ma obawy, że przynależność partyjna nowego prezydenta zwiastuje nam w mieście silny zwrot pro-europejski ze wszystkimi tego konsekwencjami. 

Mam tu na myśli szeroko pojęty eko-zamordyzm z jego flagowym produktem - Strefą Wolną od Biedoty Czystego Transportu, której nadrzędnym celem jest walka z prywatnym transportem samochodowym pod wyświechtanym płaszczykiem ekologii. W chwili pisania tego tekstu, mieszkańcy mogą cieszyć się tymczasowym zwycięstwem w postaci styczniowego wyroku WSA uchylającego SCT w pierwotnie planowanej formie, lecz finalne losy sprawy pozostają nieznane. 

Wracając do tytułu akapitu - trudno nie dostrzec wizualnych i światopoglądowych podobieństw do aktualnie urzędującego prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego, który swoją skądinąd niebrzydką facjatą zdobył serca głosy kur domowych i tym samym otrzymał zielone światło do wprowadzania w stolicy kolejnych podpunktów Agendy 2030.



Mokotów 2.0

Skoro mamy już Warszawa-jak prezydenta, warto zauważyć że przez ostatnie lata dorobiliśmy się odpowiednika jednej ze stołecznych dzielnic - Mokotowa. Zlokalizowane dość blisko centrum nowe budownictwo wrzucone gdzieś obok PRL-owskich osiedli. Raczej wysoki standard budynków i równie wysoki poziom cen przyciąga mieszkańców, którzy w tym mieście są kimś lub do bycia kimś aspirują. Menedżerowie i przedstawiciele wolnych zawodów mieszają się z bananami i instagramiarzami. Nowoczesne biurowce w miejscu wyburzonego dziado-przemysłu. Zieleń urządzona aż do przesady, promieniująca klimatem z wizualizacji deweloperskich. Pośród tego wszystkiego grasują Porsche i Toyoty w odcieniach szarości. 

Poznajecie już? Tak, to Grzegórzki - a szczególnie Grzegórzki Wschód i Dąbie. Druga dekada XXI wieku to okres całkowitej przemiany tych okolic. Po dawnych zakładach Zieleniewskiego nie ma już śladu, a kolejne etapy Wiślanych Tarasów udowadniają że ten sam widok na rzekę można sprzedać kilka razy. Nabywcy wcześniejszych etapów które nie nacieszyły się tą scenerią zbyt długo, mogą sobie syczeć z wściekłości zza swoich oprawek Tommy Hilfiger - i tak nic nie zrobią (jak na memie o klasie średniej). Przyczyna jest prozaiczna - oprócz zabetonowanego do granic wyporności gruntu i umiarkowanie polskojęzycznego Zabłocia, nie ma w tym mieście bardziej pożądanej dzielnicy do mieszkania. Rozmach inwestycji (zwłaszcza tzw. etapu 2.0) zostawia daleko w tyle większość podobnych osiedli, zachowując poziom betonozy nie odbiegający zbytnio od krakowskich standardów.   



Jedno co trzeba oddać deweloperom, to zaoferowanie odczuwalnie wyższego poziomu wizualnego budynków. Przynajmniej na tle trzaskanych masowo w Krakowie bloków z lanego betonu, o aparycji wielkiej płyty po grubym liftingu. Niestety Grzegórzki nie mogą się pochwalić taką ilością zieleni jak Mokotów - mieszkańcom pozostaje spacer nad Wisłą i wzdychanie do ostatecznego zwycięzcy walki o widok na rzekę - apartamentowca Pianissimo. 

"Kolorowi" na ulicach

Zjawisko bardzo świeże. Jeszcze w 2022 roku spotkanie Hindusa na ulicy było wydarzeniem, a dzisiaj niemalże się o nich potykam. Wysypało ich nagle i hurtowo, niczym sprowadzonych Audi A4 B6 wiosną 2015 roku. Trudno wskazać jedną przyczynę, prawdopodobnie są to po części wspomniane wcześniej korporacje, chętne ich zatrudniać w Polsce ze względów a jakże, finansowych. Nie byłoby to możliwe bez zielonego światła ze strony rządu na hurtowe wydawanie wiz dla obywateli Indii. Tutaj warto nadmienić, że chodzi o partię rządzącą w latach 2015-2023; rzekomo konserwatywną i reklamującą się niegdyś anty-imigranckimi hasłami. Swoje dokłada Uber/Uber Eats, który stanowi dla niejednego Rakesha punkt wyjścia, niczym przed laty szklarnia w Holandii dla Polaka. Praca niewymagająca znajomości lokalnego języka nie będzie zajęciem wysokich lotów, ale wypłatę dostarczy.

Drugie skrzypce tego akapity grają murzyni osoby pigmento-pozytywne. Niby żadna sensacja od dobrych 15 lat, ale ciężko nie odnieść wrażenia że jakoś ich ostatnio więcej.  I to nie tylko w centrum i okolicach biurowców, ale też nad Wisłą, w parkach itp, bawiąc dzieci o kolorze skóry najczęściej typu R&B. Jak to się ma do skąpanego w prowincjonalnej mgiełce, artystyczno-akademickiego Krakowa sprzed kilkunastu lat? Ano kurwa nijak. Kiedyś na Brackiej padał deszcz, jutro może na jej bruku leżeć... a dobra, nieważne...



Rok 2015 był 10 lat temu. A równie dobrze mógł być 3.

Na wstępie przyznam, że taki wpis lepiej wyglądałby na początku roku. Choć z drugiej strony, minęło już pełnych 11 miesięcy, a mi wciąż trud...