niedziela, 30 listopada 2025

Rok 2015 był 10 lat temu. A równie dobrze mógł być 3.

Na wstępie przyznam, że taki wpis lepiej wyglądałby na początku roku. Choć z drugiej strony, minęło już pełnych 11 miesięcy, a mi wciąż trudno przyzwyczaić się do pewnych faktów. Pandemia była 5 lat temu? Rok 2000 ćwierć wieku temu? Tak, a o co chodzi? Jednak to zaledwie początek okropnych objawień po ostatniej zmianie kalendarza ściennego.

2015 to za chwilę będzie już ponad dekada temu, co wciąż z trudem mi się przyswaja, niczym zbyt ciężki obiad na mieście. Dlaczego? Moim zdaniem dokładnie wtedy zaczyna się najbardziej aktualna odsłona współczesności, która subiektywnie trwa już strasznie długo. To epoka dostosowania absolutnie wszystkiego do urządzeń mobilnych (łącznie z synem koleżanki twojej starej) i podłączania do internetu czego się tylko da. Epoka ajfona, kupowania drogich rzeczy z małego ekranu, Instagrama i innych mnożących się geometrycznie social mediów. Dzieciaków zarabiających na YouTube, polityków wyzywających się na Twitterze i powstania obrzydliwego zawodu zwanego influencerem.


Styl życia global edition

Cyfrowa globalizacja wprowadziła ujednolicone wzorce sukcesu i tzw. prestiżu na niespotykanym wcześniej poziomie - cokolwiek by to nie było. Od ciuchów (streetwearowcy), typu pracy postrzeganej za dobrą (klikanie w MacBooka postawionego na brązowym stole w mocno przeszklonym biurze), przez pożądane destynacje wakacyjne (Włochy! Madera! Islandia! Tajlandia!) aż po tuning samochodowy (niemiecki hatchback pierdzący z wydechu). 

Pamiętacie jeszcze gdy nowością były typy ludzi jak;

-programiści freelancerzy mieszkający na Bali w domu z basenem za 300$ miesięcznie

-backpackerzy robiący swoją bucket-listę z selfie-stickiem (jakże polskie słownictwo) 

-Amerykanie i inni zachodni bogacze, odnajdujący siebie w Tybecie czy innym niedostępnym dla większości miejscu 



Każdy z tych trzech obowiązkowo torpedujący swoich followersów wyżej opisanym klimatem. Dzisiaj takich ludzi jest jak psów na rumuńskich zadupiach, a kolejnych naśladowców (zwykle pod nazwą twórca cyfrowy) wciąż przybywa. Ale jak widać, wtórność chyba im nie przeszkadza.

Tesla za kryptowaluty 

Połowa zeszłej dekady to także początek globalnego szału na punkcie kryptowalut, który mimo kilkukrotnego przegrzania koniunktury w postaci gwałtownych spadków, wciąż rozpala wyobraźnię amatorów łatwego zysku. Powstają niezliczone giełdy i same kryptowaluty, które w większości wydają się mieć nazwy stworzone dla beki.

Podobnym zjawiskiem jest Tesla - najpierw zasypuje swoją obecnością portale motoryzacyjne w USA, a później ulice kolejnymi modelami o nazwach układających się w słowo S3XY (wink wink). To samo w Europie dzieje się nieco później, gdzie mocne elektryki przejmują dotychczasową rolę supersamochodów, idealnie zapełniając nam dekadę o której mowa.



Ostatni sezon tego serialu z absurdalnym modelem Cybertruck w roli głównej dowodzi, że została przekroczona granica groteski, a ludzie są już mocno zmęczeni elektrycznymi atencjowozami. W międzyczasie, przez cały okres 2015-2025 w ofercie marki pozostaje wiekowy już Model S, który jest tak stary, że wchodził na rynek razem z Samsungiem Galaxy S3, a ostatnim krzykiem damskiej mody były wówczas równie galaktyczne legginsy. 


Technologie dla Kowalskiego

2015 rok to także moment premiery Windowsa 10, który jest z nami do dzisiaj jak mało co. Początkowo nielubiany i zabugowany, z czasem poprawiony i doceniony. Szczególnie dziś, w obliczu przesiadki na W11 który pod wieloma względami jest gorszy, a już na pewno trudniejszy do okiełznania i zasobożerny. 

Mój pierwszy PC z Windowsem 10 to jednocześnie wciąż mój aktualny komputer. Do dziś pamiętam jak niewiele czasu wymagał, by przygotować go do użytku zaraz po zakupie. Po rozwianiu się lekkiej żałoby za uroczym stylistycznie Windowsie 7, W10 w połączeniu z dyskiem SSD stworzył nową jakość (a dokładniej szybkość) działania komputera, którą dziś bierzemy za pewnik. 

I nie zgadniecie co - po dziś dzień nie dokonał się tu żaden większy postęp. Komputer z takim zestawem jest gotowy do działania po kilku sekundach od naciśnięcia przycisku Power, co jeszcze w późnych 2000s było totalnym science-fiction. Dzisiaj to standard, zapewniany zarówno przez nowy laptop gamingowy za grube pieniądze jak i kilkuletni używany Thinkpad. 

Tymczasem po drugiej stronie technologicznej barykady, Apple prezentuje debiutanckiego smartwatcha w kwietniu 2015, a nieco wcześniej w lipcu 2014 Xiaomi wypuszcza pierwszą generację Mi Band. Dziś trudno zignorować powszechność tego typu urządzeń, noszonych nawet przez osoby które nie korzystają z większości ich funkcji (np. ja xD).



Przewrót matrymonialny

Rok 2015 to również eksplozja popularności aplikacji randkowych. Możliwe że przyczynił się do tego fakt, że mniej więcej wtedy smartfony z Androidem poniżej poziomu flagowców zaczęły faktycznie działać. Szkoda że z czasem przestało działać co innego - w ciągu kilku lat nastąpiła straszliwa deterioracja rynku matrymonialnego - spowodowana właśnie powstaniem Tindera oraz jego zamienników. Efekty są znane każdemu facetowi, który próbował kogoś poznać, samemu będąc już po studiach i mając mniej niż 1,80m wzrostu. 

Skala strat społecznych urosła do rozmiarów skutków powodzi 2024 w Kotlinie Kłodzkiej. Od wypchnięcia z rynku ludzi przeciętnych, przez walkę o dopasowania i odpowiedzi u mężczyzn, z jednoczesną klęską urodzaju u kobiet. To powoduje że wymagania tychże kobiet lecą w kosmos, a ghosting staje się czymś powszechnym.
Powstają coraz to bardziej wymyślne zamienniki związków czy stany pośrednie między byciem singlem a posiadaniem stałej relacji jak tzw. situationship. Aplikacje zamiast służyć do parowania się, stają się licznikiem atrakcyjności (Czy ta siódemka dała mnie w prawo? - Niee. A ta 5/10? - Dała, ugh ---> usuń parę).



Rzeczywistość aplikacji randkowych najlepiej podsumowują słowa
niezdrowo i bezcelowo. Stan najbardziej pożądany to kręcić ze wszystkimi, ale nie mieć nikogo - najważniejsza staje się atencja. Odpowiednia ilość par czy nieodczytanych wiadomości "Hej" staje się istotną składową dobrego nastroju.

Czy dziś ta sytuacja wygląda cokolwiek lepiej? Absolutnie nie, a najnowsze dane sugerują, że Gen Z odwraca się od aplikacji randkowych. Prowadzi to w kierunku całkiem realnej wizji, gdzie za kilka lat na Tinderze zostaną ostatnie egzemplarze millenialsów i pokolenia X. Same aplikacje zaś, po kilku latach bez napływu nowych użytkowników, pogrążą się w cyfrowym niebycie - jak stało się to z portalami jak Grono czy Nasza Klasa.

A co tam w polityce?

Co dzieje się lokalnie? Jesienią 2015 roku PiS wygrywa wybory, z kampanią rozdawnictwa na niespotykaną skalę, co wyznacza początek epoki przekupywania kolejnych grup społecznych ich własnymi pieniędzmi. Jednocześnie kończy to erę skupiającą dotąd uwagę polityków na młodych wykształconych z wielkich miastTeraz liczy się pogłowie powiatowe o niskim wykształceniu, które udzieli poparcia i nie zauważy, że dając im 500 zł, zabrało się 700. 

Mimo zmiany władzy w 2023 roku, ten model polityki jest wciąż uprawiany z prostego powodu. Całkowite wycofanie się z rozpasanego socjalu oznaczałoby utratę poparcia na skalę zagrażającą utrzymaniu się na scenie politycznej. Nieważne w którym punkcie politycznego kampusu znajduje się twoja partia, od 2015 musisz być choć trochę socjaluchem. 



Nudy już trochę

Do czego zmierzam? Tkwimy w tym zglobalizowanym technologicznym sosie od dekady i przynajmniej ja, zaczynam być nim znudzony. Wprawdzie niedawno powstał nowy składnik treści jak rolki który zastąpił wysłużone memy, a następnie wlano do niego wielką butelkę AI, ale to bardziej rozwinięcie stanu zastanego niż całkowite przetasowanie. Każdy z technologicznych molochów wepchnął w interfejs własne AI i cyklicznymi pop-upami stara się nas przekonać, że to kluczowa funkcjonalność. Dalej nie chcę rozwijać, bo tematem już rzygam i wy pewnie też 😣

By to jakoś zgrabnie podsumować, doprecyzuję o co właściwie chodzi w tej wyliczance. Zazwyczaj było tak, że cofając się o 10 lat, różnica była istotna i od razu wyczuwalna. Nieważne czy przyglądaliśmy się technologii, muzyce, samochodom, trendom w popkulturze. 2015 był znacząco inny od 2005, a 2005 od 1995. Dekadę później widać było zmiany w trendach, postęp w technologii, a zestawiając ze sobą produkty odległe o 10 lat, różnica między nimi była znaczna. Estetyka i technologia zmieniały się, raz szybciej raz wolniej - ale jednak. 

Dzisiaj odnoszę wrażenie, że ubiegła dekada pełza wolniej niż kursant w L-ce na półsprzęgle. Konkretny wycinek rzeczywistości (weźmy teledyski czy reklamy) spomiędzy 2015 a 2025 można datować wyłącznie szerokością ubrań ludzi pojawiających się w kadrze. Chciałbym móc wszystko zwalić na millenialskie starzenie się, ale wystarczy wziąć i organoleptycznie porównać. Zmiany są minimalne - mniej więcej od pandemii szerokość ubrań rośnie, a długość trwania pojedynczego kadru maleje. 

W telefonach rośnie przekątna ekranu i na tym koniec. Od strony założenia i układu nie zmieniło się absolutnie nic - tafla szkła i 1 z 2 systemów operacyjnych (RIP Windows Phone).W motoryzacji dzieje się podobnie - samochód który wyszedł w 2015 roku postawiony obok świeżo debiutującego, nie będzie wyglądał na 10-latka, jak również niewiele ustępuje mu od strony wyposażenia. 


Tymczasem w social mediach istny szał robią rolki czy fanpage podejmujące rozmaite snapshoty dawnej polskiej rzeczywistości. Najczęściej z okresu 1989-2009, wygrzebane trudno powiedzieć gdzie, ukazane nam dziś najczęściej w postaci rolek. Dawne wystroje wnętrz, moda sprzed lat, nagrania z imprez, stary internet. Pojawia się nostalgia za niezbyt starą elektroniką, jak np. gen Z która znienacka odkurzyła segment kompaktowych aparatów cyfrowych.

Obserwując to wszystko, mam wrażenie jakby niektórzy ludzie tęsknili za czymś o smaku innym niż globalny cyfrowy soylent premium - nawet jeśli oglądający nie mają szansy pamiętać ukazanych tam czasów. Może im już obrzydł, po dekadzie wciskania go drzwiami, oknami i masztem 5G? I nic dziwnego, skoro jedyny współczesny symbol udanego życia to coraz bardziej niedostępny dla przeciętnego człowieka sukces finansowy i ten jeden uświęcony wizerunek, oparty na drogich markach, tatuażach, mięśniach, brodzie i ekstensywnym podróżowaniu.

Gdy wymienię to wszystko po kolei, mam cichą nadzieję że gdzieś za rogiem czai się reset tego wszystkiego i wydarzy się coś, co zaora tę monotonną flat-design tech-korporacyjną rzeczywistość, służącą głównie do atakowania innych prestiżowymi treściami cyfrowymi. Mam tylko nadzieję że będzie to coś innego niż słowo na w.


niedziela, 21 września 2025

Co warto zrobić po 30-tce? Za te 5 spraw bierz się już teraz.

Witam was w ostatnie ciepłe dni, już nawet nie wakacji. W bezpośrednim poprzedniku tego wpisu tj. 6 rzeczy których nie ma sensu już robić po 30-tce skupiłem się na zajęciach, których czasy świetności już przeminęły. Dzisiaj zająłem się tym co można (a nawet trzeba) wpisać na to do list w miejsce tamtych, przeterminowanych już aktywności. Tym samym zapraszam na względnie konstruktywny wpis, który mógłbym śmiało opatrzeć hasztagiem #wujekdobrarada 😆


Zadbanie o dietę

Jak już wspominałem w jednym z wpisów, po 30-tce odzywają się skutki dotychczasowego stylu życia, czytaj zaniedbania zdrowotne. Jeśli w twojej diecie brakuje surowych warzyw i owoców, naturalnych składników czy błonnika, a dominuje wysoko przetworzona żywność i cukier, to najwyższa pora się ogarnąć - zanim zmiecie cię z planszy rak jelita grubego (obecnie najczęściej występujący nowotwór wśród mniej sędziwych pokoleń) lub podobna atrakcja. 

Pewne rzeczy trzeba jeść nawet jeśli ich nie lubisz - rolą jedzenia nie jest tylko wzbudzanie ośrodka nagrody, ale przede wszystkim utrzymanie ciała i umysłu w należytej kondycji. Dobitnym dowodem na powyższe jest mój 31-letni brat, który tego lata wylądował na stole operacyjnym z powodu ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego.




Zarabianie hajsu 

Jeśli masz w planach czegoś się dorobić (cokolwiek to będzie), właściwy czas na realizację planów jest w tej dekadzie życia. W kolejnej możesz już nie mieć na to siły, zdrowia czy... nadziei. Samochód nie każdemu jest potrzebny (podobnie jak Thermomix), ale gdzieś mieszkać trzeba. Jeśli zamierzasz kupić coś swojego, to umiejscowienie tego checkpointu na osi czasu (tj. właściwy moment), nadchodzi wielkimi krokami. 

Uwierz, że nie chcesz skończyć jako 45-letni typ, tkwiący w tym wieku wciąż na etapie wynajmu pokoju, tułając się po kolejnych współdzielonych mieszkaniach. Z coraz młodszymi od samego siebie randomami, w oparach frustracji i 360-stopniowego przegrywu. Jak również mieszkać z takowymi pod jednym dachem - dość niedawno spotkałem takie indywiduum i niestety dla niego jest za późno #itsover. Żaden bank nie udzieli kredytu hipotecznego, którego domyślny termin spłaty zbiega się ze statystycznym pogrzebem kredytobiorcy.



Jednakże byłbym tutaj choć minimalnym optymistą - nieruchy nie będą wiecznie drożeć (ujęcie realne, nie nominalne). Demografia już się odzywa, ciocia Kasia robi co może (wprowadzenie nakazu publikacji cen, planowane zwiększenie podatku od pustostanów), a wojna na Ukrainie wiecznie trwać nie będzie. Temat cen nieruchomości przebił się do debaty publicznej, a to pierwszy krok w kierunku jakiejś normalności w tym obszarze.


Znalezienie nowego hobby

Skąd ja to znam. Po jakiejś dekadzie uprawiania, stare hobby i rozrywki się nudzą. Ile można jeździć rowerem czy co tam robisz. W pewnym momencie osiągasz punkt terminalnego wyeksploatowania danego sposobu spędzanego czasu. Przejechałeś wszystkie drogi w promieniu 100 km od domu, schodziłeś tam i z powrotem każdy szlak który chciałeś. Nauczyłeś się wszystkich trików na deskorolce, przesłuchałaś od deski do deski istniejące podcasty kryminalne etc. 

To taki odpowiednik przejścia gry fabularnej do tego stopnia, że zaliczyłeś każdego side questa i w statach masz 100%. Nie ma już nic dalej i niemożliwa jest ucieczka od wrażenia, że kiedyś sprawiało ci to więcej przyjemności niż teraz. 



Co wobec tego? Trzeba znaleźć coś nowego! Nie będzie to proste, ale innego wyjścia z tej sytuacji nie ma. Od siebie mogę doradzić 3 rzeczy; 

  • Zadanie sobie pytania; czy w ostatnich latach nie odkładało się jakiegoś zajęcia na bliżej nieokreśloną przyszłość?
  • Skorzystanie z listy przykładowych hobby 
  • Poświęcenie większej części uwagi hobby indywidualnym

Trudno ukryć, że w przypadku zakresu 30+ dobrze gdyby dało się je wykonywać w pojedynkę. Inaczej możesz się nie doczekać na realizację (pomijając sporty zespołowe które z definicji wymagają zebrania drużyny). 


Zweryfikowanie garderoby

My ludzie 30+ już dawno przestaliśmy rosnąć, ale stosunkowo niedawno przestał zmieniać się kontekst zastosowania naszych ubrań. Szafa późnego studenta potrafi się znacząco różnić od wczesnego studenta. Jednak w momencie gdy studia się kończą, a zaczyna chodzenie do pracy, twoje ciuchy do noszenia poza domem będą mieć już tylko zastosowania biurowe i weekendowo-socjalizacyjne. 

To dobry moment by pomyśleć o zakupie czegoś spoza upychanych aktualnie trendów, które trwają krócej niż sezon serialu. Zostając w perspektywie chłopskiej, przydadzą się T-shirty, koszule i spodnie, które będą możliwie ponadczasowe, a także trwałe i pasujące do wielu innych ubrań. Dekadę później powinny być dalej zdatne do użytku, zamiast skończyć w kontenerze PCK jak typowa szmata z Zary bądź innego fast-fashion. 



W dłuższej perspektywie zaoszczędzisz zarówno pieniądze jak i czas spędzany w galeriach handlowych, odwiedzając kolejną sieciówkę w poszukiwaniu czegoś normalnego do noszenia, przedzierając się wśród rekwizytów kolejnej reaktywowanej mody sprzed 20 lat. Zostaje kwestia wahań wagowych, które mogą udaremnić ten plan, lecz to sprawa zbyt indywidualna by ją tutaj rozgrzebywać.


Zaoranie tego co już ci nie służy

Dorosłe życie nie pozostawia wiele czasu wolnego, bez względu na to czy jesteś bezdzietnym lambadziarzem czy mamą na pełen etat. Po 30-tce warto zastanowić się - co i kto czyni cię szczęśliwszym? Jakie to osoby, czynności, miejsca, zajęcia? Za czym i za kim tęsknisz po dłuższej przerwie? A może nie tęsknisz wcale?

Jeśli odpowiedzią jest ostatnie, najwyższa pora zaorać rzeczone elementy. To że przysłużyły ci się wcześniej, nie oznacza że będą służyć i dziś. Kiedyś mogły być kompatybilne z tobą i ówczesną rzeczywistością, ale życie się zmieniło i już nie są.

Może to właściwa pora by posprzątać social media z ludzkiego szumu - pousuwać z Instagrama milczących obserwatorów (ludzi których nie widziałeś od 5 lat i nie wymieniasz już z nimi nawet zdawkowych DM-ów). Wszystko płynie i nie warto tracić energii na zawracanie kijem Wisły czy odpalanie z kabli martwych od lat znajomości. Znajdź sobie nową rzekę i elo.

środa, 30 lipca 2025

Gorączka letniego weekendu

Złapałem się ostatnio na tym, że dawno nic tu nie publikowałem i jakoś ciężko mi wypuścić nawet ten 1 wpis na 2 miesiące. Chwilę pomyślałem nad przyczynami tej sytuacji i voilla - jest pomysł na nowy wpis.

Funkcjonując cały rok w polskim klimacie, trudno nie odnieść wrażenia że podział na 4 pory roku stał się bardziej symbolicznym i typowo kalendarzowym konceptem. Nie wgłębiając się w zmiany klimatyczne, mam na myśli linię, która oddziela od siebie dwa okresy. Jeden nadaje się do życia, wychodzenia z domu i robienia tam rzeczy, a drugi cóż - nie. Mając w pamięci dostępność wolnego czasu u człowieka pracującego, millenialsowe hobby i wydarzenia życiowe wczesnych lat 30-tych, otrzymujemy dwa całkowicie przeciwstawne sezony.



7 miesięcy ciemności

Ten gorszy to skąpany w ciemnościach festiwal Netflix&chill, czytania kryminałów pod kocykiem, grania na konsoli i takich tam. Pewne sporty da się wówczas uprawiać w ogrzewanych halach, boiskach pod dmuchanymi pokrowcami czy obiektami całorocznymi typu ścianka, basen czy siłownia. Jeśli mieszkasz na południu Polski to możesz często jeździć w góry i nie powiem, to się przydaje. Choć generalnie okres od listopada do kwietnia prezentuje się dość stacjonarnie i wewnątrz-mieszkaniowo. Widoczne oznaki stanu bliskiego hibernacji i biernego przetrwania tej szarej pizgawicy, w oczekiwaniu na lepsze.



5 miesięcy jasności

To lepsze w końcu nadchodzi, wraz z przestawieniem czasu na letni. W majówkę zostaje oficjalnie zatwierdzone przez naród odpaleniem grilla lub 2-litrowego diesla by wyjechać na te kilka dni w jakieś popularne i zatłoczone rodakami miejsce typu Bieszczady czy Chorwacja. Długi weekend majowy jest w polskim kalendarzu trochę jak machnięcie flagą z szachownicą. Otwiera wyścig, w którym o nasz czas wolny ścigają się wszelkiego gatunku wycieczki outdoorowe - piesze/górskie, rowerowe, nad jezioro/plażingowe czy krajowe miastoprzerwy. Wydaje się dużo - a to nawet nie połowa dostępnych opcji! 



Zatrzęsienie propozycji

To także okres komunijny, czas imprez firmowych ale przede wszystkim sezon ślubny. Skoro będzie ślub to przed nim również wieczór kawalerski czy panieński. A to nie jest spokojny weekend wypoczynkowy, o nie! Akceptanci zaproszeń muszą zmierzyć się dużym zapotrzebowaniem na zasoby energetyczno-urlopowo-finansowe. Po wszystkim uczestnicy liczą wydatki, a właściciele białych limuzyn i domków z jacuzzi przychody. Tu przyznam otwarcie, że niezmiernie cieszę się z faktu, iż w 2025 roku liczba wesel w których biorę udział wynosi 0.

Skoro już jesteśmy przy drogich i relatywnie krótkich eventach, nie zapominajmy o letnich festiwalach muzycznych, których obrodziło w tym roku wyjątkowo. Nie sposób ogarnąć samych nowych graczy typu ZORZA czy Bittersweet Festival, a równolegle istnieją przecież wieloletnie marki festiwalowe. Duży wybór cieszy, natomiast wołanie coraz bardziej odrealnionych kwot za te same nazwiska rok w rok (oznaczono użytkownika Męskie Granie) bądź karnety w cenie przyzwoitego smartfona (pozdro Opener) zasługują na potępienie. No cóż, tam przynajmniej każdy jedzie z własnej woli, bez podstępnie chwytających macek około ślubnych konwenansów i wypada-mi-iść-dylematów.



Palmę pierwszeństwa dzierży jednak długi urlop, będący zazwyczaj najdłuższym i najdroższym paskiem w kalendarzu. Tutaj mógłbym wstawić ze 3 akapity o tym dlaczego targanie się po kazachskich stepach z plecakiem 80l jest durnym pomysłem na spędzenie czasu z dala od służbowego Lenovo, ale spokojnie - o tym innym razem XD.
Długi urlop każdy spędza jak chce, a właściwie każdy pomysł będzie kosztował niemało (dość zabawne, że remont będzie z nich najdroższy). Zmierzam teraz do czegoś innego.


Wymagane czynności

Po pierwsze, dowolna z tych letnich aktywności wymaga znacznych zasobów czasowych i energetycznych na organizację. Jeśli masz ochotę na festiwal, sprawa jest prosta - szukasz ekipy, a resztę się zateguje, bo nie ma większego znaczenia. Jednak gdy jedziesz na krótki wypad ze znajomymi, gdzie będziecie robić określone rzeczy, przed wyruszeniem w drogę należy wybrać dojazd i poszukać noclegu. Każdy scenariusz poza jazdą własnym autem i spaniem na polu namiotowym wymaga poczynienia rezerwacji z wyprzedzeniem.

 

Biletowe pole position

Część z was pewnie wie jak szybko wyprzedają się bilety kolejowe w sezonie letnim, czy sensowne noclegi w atrakcyjnych miejscach. Nieraz okazuje się, że jest później niż nam się wydaje i trzeba rezerwować coś w dniu kiedy "mieliśmy się tylko rozejrzeć po ofertach". Jadąc pociągiem z rowerami trzeba wręcz ustawiać alerty w kalendarzu, by zaklepać bilety jak tylko ruszy sprzedaż, tj. 30 dni przed odjazdem. Sumarycznie robi się z tego dużo czasu i wysiłku poświęcanego tylko na to, by nie dać się wyprzedzić innym bestiom żądnym wypoczynku, a cały wyjazd mógł dojść do skutku.




Rekomendowane planowanie

Po drugie, jeśli wchodzisz w ciepły sezon bez przynajmniej zarysu jakichś pomysłów wyjazdowo-eventowych, to ani się obejrzysz a lato będzie już na półmetku. Już nie będę męczyć tu oczywistościami typu jak bardzo czas zaczyna zapierdalać po 30-tce, ale mam wrażenie że latem pędzi on jeszcze szybciej. Bo nie każdy dzień to doskonale umiarkowane 24 stopnie, spokojny wieczór i piękny zachód słońca. Część z nich siłą rzeczy idzie do kosza - jak nie lampa 33 stopnie i UV 11/10, to stopni 16 i deszcz. 



Druga część marnuje się przez prozę życia - kiedyś trzeba uzupełnić lodówkę albo po prostu sobie klapnąć i porobić nic, po dniu pełnym wyjątkowo zbędnych calli na MS Teams. Dodasz to wszystko do siebie i nagle okazuje się, że ten weekend wyjazdowy nie jest za 21 dni, tylko za 48h. A tu trzeba jeszcze wyprać ciuchy, wypłacić gotówkę, naładować powerbank i kupić kabanosy na drogę.


Ukryte wydatki czasowe

Po trzecie, jeden unit wyjazdowy nie obejmuje wyłącznie godzin które spędzasz na dojeździe i czasu spędzonego u celu. Są jeszcze te wszystkie czynności przed nim - jak messengerowy konsulting, wypady do sklepu gdzie zazwyczaj nie chodzisz, poszukiwanie rzadziej używanych akcesoriów czy itemów, które ostatni raz widziałeś przy przeprowadzce. Po powrocie zaś kolejny plasterek czasu zabiera ogarnianie przywiezionego zestawu - puszczenie prania, wyrzucenie zwiniętych w kulkę folii aluminiowych czy paragonowe rozliczenia i wysłanie BLIK-ów.



Trzeszczące kalendarze

Po czwarte, nawet jeśli wasze letnie weekendy nie są wypełnione gonitwą wyjazdową i chcielibyście po prostu spotkać się wtedy z jednym z rzadziej widywanych znajomych - ZAPOMNIJCIE. Nawet jeśli w dany weekend masz wolny slot, druga strona niemal bankowo ma już go zajęty jakąś pozycją ze zbioru omówionego wyżej. Więc zostaje albo w tygodniu po robocie, albo please try again later - a najlepiej poczekaj se pan co najmniej do września.




Powoli już podsumowując, trudno nie odnieść wrażenia, że sezon letni oprócz krótkich spodni i kremu z filtrem, nosi także pelerynę uszytą z zapierdolu. Mimo swych niewątpliwych walorów, latem oprócz świerszczy słychać również tykający zegar. Gdzieś w tle czai się napięcie, poczucie że trzeba zdążyć - póki dzień długi i liście zielone. Złapać słońca, pochodzić po piasku, założyć chociaż raz ten fajny wakacyjny T-shirt. Zanim kombajny skoszą zboże, w parkach zgniją dzikie śliwki i znowu nadejdzie ten okropny zimny okres, gdy jedyne co się chce to bindżować seriale, jeść cukier i szkicować plany na przyszły sezon. 

Jako nieskrywany entuzjasta planowania radzę te plany nakreślić - nim zastanie was kolejne lato. Bo do tego czasu Zalewski, Kortez i Daria Zawiałow z pewnością wyprodukują kolejny utwór o tym jak stają do walki i biegną z wiatrem, by podbijać kosmos 🤮


niedziela, 18 maja 2025

Po co komu muzeum w 2025 roku?

W kalendarzu minął nas kolejny checkopoint w postaci Nocy Muzeów. Tegoroczna edycja wypadła w wyjątkowo nieprzyjemną pogodę, toteż ani myślałem się tam wybierać. Jednak czy w przypadku lepszej pogody, poszedłbym gdziekolwiek? Obawiam się, że nie. W lutym tego roku odwiedziłem po raz pierwszy Mangghę, która istnieje w Krakowie już 30 lat (popularna liczba na tym blogu, hehe) i ta wizyta zostawiła mnie z dość ponurą konkluzją.


Muzea w 2025 to strata czasu

Myślę że wielu z nas zdążyły znudzić zwykłe muzea pełne mieczy, monet, portretów i gorsetów, które z niewiadomych względów poleca się na blogach podróżniczych jako atrakcja do zaliczenia w dowolnym europejskim mieście. To zazwyczaj zbliżony koktajl ze starych przedmiotów wsadzonych do gablot, których widok nie stanowi większej atrakcji - zapomnisz go jeszcze tego samego dnia. Widziałeś jedno takie muzeum, widziałeś wszystkie. Dla większości ludzi będzie to absolutnie usypiający kontent.

Mogłoby się wydawać, że muzeum tematyczno-specjalistycznego jakim jest Manggha, ten problem dotyczyć nie powinien. Paradoksalnie, to właśnie Manggha ukazała ten problem najlepiej. A wszystko to dzięki znajdującej się tam wystawie czasowej o samym procesie utworzenia i budowy ówczesnego Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej „Manggha” z okazji 30-lecia otwarcia.  



Trochę tła

Cofnijmy się do roku 1994. Polska to w największym skrócie pokolorowany na szybkości PRL, gdzie Maluchy i Polonezy turlają się w krajobrazie miejskim złożonym z bujnych fryzur i wąsów, paskudnych ciuchów, pstrokatych szyldów i handlu ulicznego. Nawet taki Kraków nie wyróżniał się wówczas na plus swoimi okopconymi smogiem kamienicami i blokowiskami jak w każdym polskim mieście. Jednym zdaniem, typowy post-transformacyjny pierdolnik. Remonty, inwestycje i rewitalizacje dopiero nadejdą.

I w takim momencie historycznym, dzięki inicjatywie i środkom Andrzeja Wajdy naprzeciw Wawelu pojawia się budynek, który wygląda jak desant z innego świata. Bo tak faktycznie jest - cytując tutaj Wikipedię, "projekt koncepcyjny wykonał i podarował Fundacji Kyoto-Kraków znany, japoński architekt Arata Isozaki. Z biurem Isozakiego po stronie polskiej współpracował architekt Krzysztof Ingarden i JET Atelier." 



Filarem kolekcji są przedmioty pochodzące ze zbiorów Feliksa Jasieńskiego, krakowskiego kolekcjonera sztuki, przekazane miastu jeszcze w 1920 roku. Oprócz stałej ekspozycji organizowane są tam również wystawy czasowe związane ze sztuką i kulturą japońską. W budynku funkcjonuje także kawiarnia z doskonałym widokiem na Wawel.  

Wróćmy jednak do POV 1994. Jedną z czołowych rzeczy których zazdroszczę ludziom 10-15 lat starszym o siebie, jest możliwość zobaczenia szalonej przemiany polskiej rzeczywistości jako w pełni rozumny człowiek. Przyglądając się fotografiom z okresu budowy muzeum i oglądając film z dnia jego otwarcia, nietrudno dojść do wniosku, że pojawienie się takiego budynku było wtedy niezwykłym wydarzeniem. A dla osoby zainteresowanej architekturą, czymś absolutnie porażającym. 

Doskonałym widokiem na filmie z dnia otwarcia są obecni na otwarciu członkowie japońskiej rodziny królewskiej cesarskiej. Całość sprawia niezwykle egzotyczne wrażenie - solidny powiew wielkiego świata w naszej świeżo upieczonej demokracji. Bycie przypadkowym świadkiem obecności takiej delegacji musiało być wspomnieniem opowiadanym przez resztę roku. Kilka fragmentów o których mowa (niestety nie wszystkie), można zobaczyć w odcinku Polskiej Kroniki Filmowej tutaj

Po dwóch latach budowy trwającej od 1992 do 1994 roku, dość zapyziałe wówczas miasto wzbogaciło swój historyczno-komunistyczny pejzaż o budynek mogący się pochwalić architekturą światowej jakości. Doceniono go należycie już w 2006 roku - Manggha została wybrana jako jedna z 20 najciekawszych realizacji architektonicznych w Polsce po 1989 roku w konkursie „Polska. Ikony architektury”. Więcej o procesie powstawania budynku można przeczytać w artykule na portalu Architektura i Biznes 


Pora wrócić do narzekania 

Sama wizyta poszła dosyć szybko, takie dość standardowe patrzenie na rzeczy i usiłowanie czytania opisów, jak to w muzeum. Drzeworyty, miedzioryty, (...) dzikie węże. Jednak z perspektywy człowieka który spędza dużo czasu w Internecie oglądając przypadkowe obrazki, miałem wrażenie że gdzieś już to wszystko widziałem. Inne egzemplarze, bądź w lekko zremiksowanej formie.






I tu docieramy wreszcie do źródła zgrzytania. W momencie otwarcia Mangghi 30 lat temu, możliwość zobaczenia przedmiotów pochodzących z drugiego końca świata była czymś przełomowym. Domyślny Polak w 1994 roku mógł kojarzyć Japonię głównie z magnetowidem Sony czy walkmanem Sanyo, ewentualnie Toyotą którą obrotny szwagier kupił za dolary w Pewexie. 

Ledwie 5 lat po upadku komunizmu - gdy w sklepach pojawiają się pierwsze zachodnie towary, a telewizja posiada scenografię z kartonu, każdy chętny krakowianin może obcować z kulturą tak odległego geograficznie kraju. Wystarczy kupić bilet wstępu i to co kitrał latami Feliks "Manggha" Jasieński, jest na wyciągnięcie ręki. Można patrzeć na wszystko, co dotychczas było tylko zdjęciem w podręczniku o wymiarze 30x40 mm. Ale to już przeszłość. Robimy fast-forward do roku 2025 i nasuwa się pytanie, uwierające mnie bardzo mocno podczas zwiedzania:


Dlaczego dzisiaj nie robi to już wrażenia? 

To jeden z momentów gdy dotarło do mnie, jak wiele zmieniło pojawienie się taniego i dostępnego Internetu. Dziś wystarczy otworzyć laptopa lub poscrollować smartfon, by sama z siebie znajdowała nas treść. Nawet jeśli nie szukasz danej tematyki, znajdzie cię sama jeśli poscrollujesz wystarczająco długo. Najwięcej do powiedzenia mają tutaj tzw. imageboardy, szczególnie popularne na początku 2010s - czyli dokładnie wtedy gdy większość millenialsów była młoda i miała dużo czasu na głupoty. Ponownie sięgam do Wikipedii i znajduję tam:

"Koncepcja imageboarda wywodzi się z japońskich BBS-ów, takich jak 2channel. Pierwsze imageboardy powstały w Japonii, a wiele anglojęzycznych dotyczy kultury japońskiej. Najpopularniejszym imageboardem na świecie jest 4chan, który powstał jako klon japońskiego Futaba Channel."

Futaba Channel

W Polsce przyjęła się ich luźniejsza, nieco rozwodniona forma serwisu rozrywkowego jak Demotywatory, Kwejk czy JBZD, których treści zostały z czasem powielane i recyklingowane przez social media, startujące z kopyta krótko po nich. Tak czy inaczej, kto z nas nie scrollował bezwiednie zabawnych grafik, by po ciężkim dniu dostać choć szczyptę dopaminy, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Odpowiedź na postawione pytanie, nie kończy się jednak na portalach ze śmiesznymi obrazkami. Zainteresowani danym tematem i znający oczywisty dziś język angielski, po otwarciu przeglądarki internetowej mogą zagłębić się w dowolny temat niemal bez końca. Do dyspozycji są nieskończone ilości tekstów, zdjęć i filmów. Więcej obiektów, rzadsze przykłady. Bogate opisy, liczne recenzje. Powiązane, polecane. Konkluzja jest brutalna - w starciu z terabajtami informacji dostępnych 24/7 z każdego miejsca z dostępem do sieci, muzeum w swej klasycznej formie jest dzisiaj bez szans.



Internet skrócił geograficzny dystans między krajami i całkowicie zmienił grę w kwestii dostępu do wiedzy. Po latach korzystania z jego zasobów, nie możemy już tego odzobaczyć. Zawartość muzeum wydaje się zwyczajnie uboga i drętwa w starciu z tym co możemy zobaczyć po kilku kliknięciach czy tapnięciach w pudełko z procesorem. Nawet tak durny i nieformalny byt jak grupa na Facebooku potrafi dostarczyć odbiorcy wyjątkowych i satysfakcjonujących treści, jeśli wie czego szuka. Już nie wspomnę o stronach czy kontach w socialach poświęconych wyłącznie danej tematyce.


Co dalej?

Czy taką Mangghę należy zatem zlikwidować niczym wypożyczalnię kaset wideo, jako relikt przeszłości zastąpiony przez nowszą technologię? Mając w pamięci spory ruch w muzeum i gigantyczną kolejkę do ichniejszej kawiarni, nie brzmi to sensownie.
Manggha w 2025 roku to przestrzeń która służy wszelkim wydarzeniom i spotkaniom na żywo ludzi zainteresowanych japońską kulturą. To także miejsce w którym dobrze się pokazać ze znajomymi z kierunku na wydziale humanistycznym UJ, czy wybrać na mniej oczywistą randkę - z dala od pierdzących resoraków z Nadwiślańskiej. 

Zbiory umieszczone w 2 oddzielnych budynkach można opędzlować w średniej wielkości insta story i trzeba serio być entuzjastą, żeby uznać samą wizytę za istotną. Jeśli macie wywalone na zwiedzanie, to luz - siedzenie w kawiarni i patrzenie na doskonale widoczny i oświetlony Wawel znad deseru o dalekowschodniej nazwie też jest fajne.



Moje wrażenia przemyciłem tu w międzyczasie -  liczyłem na coś ciekawszego niż muzealny starter-pack (zawiodłem się), a finalnie dużo bardziej zainteresował mnie sam budynek muzeum i materiały ukazujące kontekst jego powstawania, które wzbudziły dalsze przemyślenia. Rysuje się z tego posępny znak czasów, wizja świata po transformacji cyfrowej. Muzeum sztuki japońskiej, które 30 lat temu było czymś pionierskim i swoistym oknem na inny świat w świeżo zdemokratyzowanym państwie, dziś nie robi swoją zawartością najmniejszego wrażenia. Koncepcja pokazywania kilkudziesięciu przedmiotów w budynku jest równie współczesna co produkcja Lanosa w zakładach FSO do 2008 roku.


Prawie bym zapomniał o...

Dzisiejszych trendach podróżniczych i niskim kursie jena, skutkiem czego przeciętnego Senior Payroll Analyst po paru miesiącach ciułania stać na udanie się w 2-tygodniową wycieczkę po Japonii i zobaczenie ojczyzny tych przedmiotów. Dzięki szybkim pociągom i reszcie technologii, w 2 tygodnie wolne od MS Teams można w takiej Japonii zwiedzić więcej niż wspomniany Feliks Jasieński przez wszystkie swoje podróże razem wzięte. Ogółem dzisiejsza dostępność podróżowania na absurdalne odległości i jego skutki to temat na osobny wpis, który być może powstanie.



Ciekawe co w 1994 roku powiedziałby na wizję takich możliwości pan Zbigniew lat 47, który całe życie wrzuca łopatą żużel do pieca w Hucie im. Tadeusza Sendzimira, a jak ma urlop to jedzie nad polskie morze lub siedzi pod wierzbą za domem? Chyba zwyzywałby dziennikarza od japońskich agentów, siewców dezinformacji 😆

niedziela, 23 marca 2025

Polskie morze zimą. Więcej sensu niż się wydaje

Jako że właśnie zaczęła się wiosna, pora na odgrzebanie jednej historii z minionej zimy. Jakiś czas temu w piątek, siedząc na fotelu u fryzjerki i słuchając jak zawsze ryczącego w tle RMF FM, usłyszałem że dzisiaj (17 stycznia) rozpoczyna się pierwsza tura ferii zimowych. 

Oznacza to nic innego jak zimowe Podhale starter pack - tłumy ludzi w Zakopanem i każdej innej górskiej miejscowości gdzie jest wyciąg. A nawet tam gdzie ich nie ma. Dzikie korki na S7 na południe od Krakowa w każdy weekend. Momentalnie pomyślałem sobie "jak to dobrze, że aktualnie ciągnę na oparach hajsu i w żadne góry się nie wybieram". A następnie przypomniałem, że przecież w tym miesiącu zaliczyłem wyjazd, który w mojej ocenie zostawia taką opcję daleko w tyle.



To polskie morze zimą 

Pomysł na pierwszy rzut oka może wydawać się co najmniej oryginalny. Po co jechać tam zimą, skoro jest zimno i się da się kąpać? (tak jakby latem się dało xd). Cóż tam niby można wtedy robić?

Pierwsza sprawa - Bałtyk wciąż tu jest. To nie namiot Tyskie 20x40m, zwijany z końcem sierpnia, gdy ostatni mieszkańcy Polski powiatowej wsiądą w swoje Audi z 1.9 TDI i wrócą z urlopów do domu. A dla mnie to przecież lepiej, że ich tu nie ma. Można w spokoju spacerować plażą czy lasem, słuchać fal i wąchać sosnę - a wszystko to bez potykania się o czyjeś dzieci i kłótnie małżeńskie.



Bałtyk remastered

Polskie wybrzeże ma zupełnie inny charakter gdy z otoczenia znikną wszelkie wytwórnie zbędnych bodźców. Bałtyk pokazuje wtedy swoją rzadko oglądaną, niekomercyjną twarz, staje się taki... osobisty? Idziesz sobie przez solidnie uklepany mokry piasek i cała plaża jest dla ciebie. W zasięgu wzroku nie ma absolutnie nikogo i niczego co mogłoby przeszkodzić nam w spacerze. Przejdziesz dystans typu 4 km i spotkasz po drodze 3 osoby. Powodzenia z takim wynikiem w Tatrach i nie tylko. Wspaniały debodźcing, polecam.


Północne walory 

Przyjemnym dodatkiem jest także dzień dłuższy niż na południu kraju. Te dodatkowe pół godziny łatwo zauważyć po teleportacji z południowej Polski. Wprawdzie odbywa się to kosztem późnego wschodu (początkiem stycznia robi się jasno w okolicach 8 rano), ale to dobry interes. Zresztą raczej nie jedzie się tam by wstawać jak do pracy w urzędzie. 

Cieszy także bardzo świeże powietrze - owszem, potrafi tutaj wiać, ale to uczciwa cena za brak niskiej emisji jak z Podhala. Na deser mamy niesamowicie długie zachody słońca, które w niezaburzonym niczym krajobrazie wyglądają zjawiskowo. 



Morski sen zimowy

Nad polskie morze warto się wybrać w styczniu także z innego powodu. To niepowtarzalna okazja by zobaczyć wymarłe wariatkowo wakacyjne. Puste gastro-aleje z kostki brukowej, rzędy zasuniętych rolet, pierdolniki kryjące się za zwiniętymi parasolami i nielicznych lokalsów żyjących w tempie x0,25. Kontrast między głośnymi napisami na fasadach sezonowych lokali, a ich aktualnemu zamknięciu na 4 spusty.




Nie oznacza to jednak, że musimy jechać tam z całym bagażnikiem jedzenia, kuchenką turystyczną i zapasem wody pitnej. Jeśli chcemy zjeść cos ciepłego, to nawet w styczniu znajdą się z 2-3 otwarte knajpy (mowa o mniejszej miejscowości). Choć obiad w miarę dostępnych warunków lepiej ugotować samodzielnie - o tej porze roku działają głównie premium miejscówki. Jeżeli partnerkę najdzie ochota na gofera - wciąż jest to wykonalne po udaniu się do większego skupiska gastronomicznego typu promenada w Międzyzdrojach. 



Jakieś wady tego przedsięwzięcia?

Bez samochodu może się okazać niewykonalne. Szczególnie gdy wybierzemy miejscowość do której nie dojedziemy z Krakowa pociągiem. Zresztą nawet wtedy może być trudno swobodnie się przemieszczać - liczba lokalnych połączeń autobusowych czy dostępnych taksówek jest znacząco niższa niż w sezonie letnim. Także z uwagi na wciąż krótki dzień, samochodem będzie znacznie wygodniej, bardziej elastycznie i przytulnie.

Dla kogo?

Bałtyk zimą oferuje fantastyczne warunki by spędzić czas poza miastem, na świeżym powietrzu, z dala od tłumów. Znudziły cię już górskie wędrówki w stonodze z ludzi na szlaku poprzedzone walką o zaparkowanie auta? Masz ochotę spędzić wolny czas na luzie, bez ciśnienia na budzące respekt liczby na Stravie? Wtedy polskie morze zimą będzie w tej dyscyplinie koniem równie czarnym co kłoda wyrzucona przez sztorm na plażę. 


piątek, 21 lutego 2025

Obrzydliwa outsourcingowa kontraktornia i prawie znośny market

Od czasu grudniowego wpisu traktującego o 'cudownym' zajęciu jakim jest szukanie pracy w 2024, udało mi się zamknąć 2 okropne doświadczenia życiowe tzn. rok 2024 i proces szukania właściwej pracy (UoP, klikanie w kąkuter i prywatna opieka medyczna).

To dobry moment by opisać dwa kilkumiesięczne epizody prac nie-docelowych lub z zasady tymczasowych, które na szczęście przeszły już do historii. Na pierwszy ogień idzie...

Obrzydliwa outsourcingowa kontraktornia

Gdybym miał wskazać najczęściej używane przeze mnie wyrażenie roku 2024, bez dwóch zdań będzie to zbitek słowny w tytule akapitu. Z oczywistych względów nie wymienię nazwy firmy na bazie której powstał - nie mam kasy na prawników XD
Po kolei jednak - każde z tych uroczych słów zostało wybrane nieprzypadkowo aby opisać jedyne w swoim rodzaju miejsce, gdzie latem zeszłego roku pracowałem chodziłem na szkolenia przez ponad 2 miesiące.

Mowa o outsourcingowej korporacji zajmującej się procedurami KYC i AML (Know Your Customer i Anti-Money Laundering), czyli znaj swojego klienta i przeciwdziałanie praniu brudnych pieniędzy, które wykonuje na zlecenie banków i innych instytucji finansowych. Zatrudnia się tam głównie ludzi zaraz po studiach, ucząc wszystkiego od zera i oferując wynagrodzenie z kategorii "mocno niezachwycające". 

Jedynym powodem dla którego przyjąłem tę ofertę, był brak innych (iks de) i chęć podreperowania mocno nadszarpniętych oszczędności z założeniem, iż będę dalej szukać czegoś lepszego w międzyczasie. To był czerwiec i sytuacja na rynku pracy wciąż wyglądała bardzo źle.

W największym skrócie

Przejdźmy się teraz po kolejnych słowach z tego uroczego wyrażenia i tym co każde z nich reprezentuje:

Obrzydliwa 

  • Wyróżniki tj. mierne zarobki, pełno świeżych absolwentów, wysoka rotacja.
  • Święta trójca braku godności - 30 min obowiązkowej przerwy doliczanej do czasu pracy, wynalazki technologiczne pokroju Citrix (pulpit zdalny) i brak home office.
  • Rozpaczliwy pierdolnik wynikający ze wspomnianego Citrixa, czyli 2 oddzielne środowiska pracy, co w tym przypadku oznaczało zdublowanego maila i MS Teams (!) Zdublowane było także nazewnictwo z zakresu codziennej pracy, co nie pomaga świeżakom, delikatnie mówiąc. 
  • Kalendarz zawalony zbędnymi callami na 99+ osób, które równie dobrze mogły być mailem z podsumowaniem.
  • Duże ilości menedżerów średniego szczebla którzy głównie siedzą na callach, piszą motywacyjne wiadomości na MS Teams i podsumowania KPI-ów. Im dalej zespół jest od targetu, tym częściej.

Outsourcingowa 

  • Praca sprawia wrażenie zbędnej - a już na pewno niewiele wnoszącej w poczet gospodarki światowej.
  • Nasz klient nasz pan - oczywiście kosztem godności zatrudnionego. Każdy kretynizm, absurd i niedogodność jakie znajdziecie w takiej firmie, wynikają z woli klienta - a przynajmniej tak brzmi oficjalna wersja. 
  • Nawet jeśli to prawda, przecież nie można się rozpruć, że służy to gnębieniu pracownika, odzieraniu go z godności i przypominaniu, że jest tutaj nikim - generycznym i zastępowalnym trybikiem z 2 tygodniami okresu wypowiedzenia.
  • No chyba że znasz np. niemiecki, to damy ci lepszą kasę i zdalną od razu - nie chcemy żebyś uciekł do lepiej płacącej konkurencji szybciej niż nam się zwrócisz.

Budynek niepowiązany, proszę się nie sugerować ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Kontraktornia

  • Mnogość i niejasność projektów na które podzielona jest firma.
  • Nagłe pojawianie się i znikanie tychże projektów - jakby to były chińskie marki samochodów.
  • Bardzo duże różnice pomiędzy tymiż projektami - od przedmiotu pracy po ograniczenia związane z bezpieczeństwem danych.
  • Zjawisko 'bench' - pracownicy przychodzą do biura po nic, czekając aż przydzielą im projekt. Stary nagle się skończył a nowy jeszcze nie zaczął, co potrafi trwać tygodniami.

Wiele o tym miejscu pracy mówi domyślny sprzęt w postaci... komputera stacjonarnego. Stwarza to jasny komunikat - home office będzie jak zrobisz target = zasłużysz sobie. Wtedy team leader założy ticket do IT supportu żeby przygotowali ci laptopa. Do tego czasu morda w kubeł i klepać taski dla klienta.

Rok 2024 i świeżo urządzony openspace pełen stacjonarek, wtf


Lista pozostałych czynników irytacji sięga bardzo daleko. Od typowych korpo absurdów jak szkolenia po angielsku (bo wraz z 15 Polakami zatrudniono 1 osobę która nie zna polskiego), przez pierdylion narzędzi wewnętrznych i system klienta który działa tak se, aż po zgrzyty organizacyjne jak zero informacji na temat korzystania z parkingu podziemnego czy szafek na terenie openspace, których proces blokowania i otwierania zakrawa na wiedźminowe questy i metafizykę

Podsumowując - odpychające, chaotyczne i nieludzkie miejsce pracy. Ratuj się kto może i głębokie kondolencje dla tych, którzy muszą dalej tam siedzieć z uwagi na aktualną kondycję rynku pracy.


Wszystko odwrotnie, czyli praca nieprestiżowa i niestresująca  

Miłym zaskoczeniem w całym tym koszmarze był epizod pracy na przetrwanie, polegającej na kompletowaniu zamówień internetowych w dużym markecie. Wykonuje się to jeżdżąc po hali sprzedaży doposażonym w tablet wózkiem, z 6 slotami na skrzynki wielkości około 60x40x30 każda i ściągając towar z półek, jak każdy inny klient.

Pracę znalazłem w dosłownie 1 dzień na początku listopada, gdy po raz enty wysypał się proces rekrutacyjny, który wydawał się iść ku dobremu i jednocześnie zapaliła się kontrola rezerwy na koncie. Zresztą no, ile można siedzieć w domu? Szczególnie gdy kilka dni wcześniej nastąpiła zmiana czasu na ten nieludzki zimowy.

Dużymi plusami były 2 dostępne zmiany, a jako że jestem sobą to wybrałem oczywiście późniejsze godziny tj. 14:00 - 21:00/22:00. Pozwoliło to wyspać się codziennie jak należy i dojeżdżać sprawniez dala od godzin szczytu w okolicę IKEA. Praca którą można wykonywać po 4h szkolenia, wybitnie indywidualna, zero stresu i możliwość słuchania podcastów w trakcie. Ze zmiany o długości 6:30 - 8:00 h wychodziłem z dość zmęczonymi nogami, ale zupełnie wypoczęty umysłowo. 
Mimo średnio gustownego anturażu i lekko robolskiej otoczki w szatni, z takiej pracy na przetrwanie byłem generalnie zadowolony. Po paru tygodniach od startu, co najwyżej trochę znudzony.

Pojazd roboczy

Ale do czasu

Zalety miały tutaj datę ważności. Pod koniec grudnia tj. nieco ponad miesiąc od startu, trafiło się parę kwasów jak niespodziewane rozliczanie mnie z KPI-ów i zamieszanie z grafikiem na styczeń. Z dnia na dzień okazało się, że zmiany na ten miesiąc (potwierdzone 1 dzień roboczy wcześniej z koordynatorką z agencji), w sumie to nie wiadomo czy będą...
Tu przydało mi się dawne korporacyjne doświadczenie, tj. sam fakt potwierdzenia z koordynatorką, dzięki któremu miałem się wówczas na czym oprzeć. 

Następnie została odpalona jednoczesna telefoniczna eskalacja tematu do obydwu stron z żądaniem wyjaśnienia, skąd tak duże zmiany w absurdalnie krótkim czasie. Pozwoliło to ograniczyć redukcję o minimum, tj. strona marketowa wycięła z grafiku 3 dni robocze. Jeden dodatkowo wyciąłem ja, gdyż kolidował z pewną atrakcyjną alternatywą spędzenia tego czasu (o której niebawem napiszę).

Low-end kobieta-przełożony

Irytujące było także regularne przypierdalanie się do mnie o totalne bzdury przez jedną z pracownic działu o włosach w kolorze karynowej czerni, której chyba ktoś dawno porządnie nie... aaa dobra, nieważne. Zdążyłem się wówczas zorientować, że powszechna opinia o tejże pracowniczce jest dość spójna, lecz bardziej mam tu na myśli co innego. 

Otóż realia środowiska opartego w dużej części na pracownikach tymczasowych są dość bezlitosne - taki osobnik jest darzony mniejszym sentymentem niż drukarka do etykiet. Dziś jest, jutro go nie ma - po co więc inwestować wysiłek w takie relacje? No okej, ale i bez tego można zaopatrzyć się w podstawową kulturę osobistą czy przynajmniej nie być chujem bez powodu.

Wracając do mikroprześladowań - nie doświadczyłem ani jednego takiego zachowania ze strony facetów pełniących te same lub podobne obowiązki w tzw. biurze online, zajmującym się zamówieniami internetowymi. Przypadek, prawidłowość? Nie wiem, ale się domyślam.

Po lewej bieda-szafki dla pracowników tymczasowych 


Tamagotchi intensifies

Po 2 miesiącach od startu czułem już silne znużenie mechanicznym charakterem pracy i niechęć wobec klientów męczących bułę pytaniami typu "gdzie znajdę produkt X". Także pracownicy mijani na korytarzach, z całym szacunkiem, ale w większości nie należą do elity intelektualnej. Część z nich jest zupełnie nieszkodliwa i nawet w pewien sposób urocza, jak blond panie w średnim wieku, które lata temu musiały być gorącymi sztukami. Faceci wypadają tu sporo gorzej - często widać na ich twarzach skutki pracy zmianowej i walenia Tigera na każdej przerwie. Choć zdarzały się i kobiety śmieszkujące w stylu "mnie to lubią te zupki chińskie, hehe".

Czasem słyszało lub widziało się sceny z kategorii "co ja paczę". Zdarzyło mi się obserwować sytuację, gdy sprzątaczkę przerosło zadanie znalezienia w styropianowym pudle porcji obiadowej podpisanej jej imieniem i nazwiskiem. Ogólnie, z każdym kolejnym dniem wszystko zdawało się wzmagać krzyk w mojej głowie "zostałem stworzony do lepszych miejsc pracy i bardziej ambitnych zadań" - z całą skromnością :P

Odzież robocza, zbiory własne


Entourage hideux

Jeśli większość dotychczasowego stażu pracy spędziłeś przed kompem w biurowcach klasy A, trudno nie nabrać odrazy do roboczego (robotniczego?) anturażu z drugiego końca skali. Estetyka marketowych zapleczy zatrzymała się gdzieś w 2001 roku, atakując zewsząd najtańszymi posadzkami, drzwiami i kafelkami. Sama strefa pracownicza zawiera kwiatki typu 1 lodówka i 1 mikrofalówka na 36 miejsc siedzących w jadalni, czy palarnia (bardziej komora gazowa) obok tejże jadalni. W magazynie normą jest dolatujący co jakiś czas odór ścieków, czy co rusz otwierana brama załadunkowa (znaczący dyskomfort w grudniu). 

Oprócz powyższych, bardzo uwierało mnie każdorazowe noszenie ze sobą pary butów na zmianę. Nie można było zostawiać żadnych rzeczy w szafkach, bo za każdym razem dostajesz inną i na koniec dnia oddajesz klucz. Dość zabawna była obudowa na papier toaletowy z wyciętymi czymś ostrym kibicowskimi hasłami. Z kolei bardzo mało śmiesznym widokiem były zdemolowane spłuczki, szary papier toaletowy i zatkany pisuar.  

Nie patrzcie w lewo

Épilogue

Wybawienie przyszło w samą porę w postaci dobrych wieści z jednej z nielicznych trwających rekrutacji. W drugiej połowie stycznia już wiedziałem, że nie będę musiał podawać dyspozycyjności na luty. I całe szczęście, bo wizja spędzenia tam kolejnego miesiąca była czymś uwierającym i nieznośnym. Zgodnie z założeniem, miała być to przecież praca tymczasowa.

W trakcie ostatnich styczniowych dni roboczych, mogłem już powoli żegnać w myślach to umiarkowanie rozwijające doświadczenie. Nieraz obczajałem sobie w kuchni pełnoetatowych pracowników insert_nazwa_marketu, zwłaszcza tych w wieku +50. Wyłapując strzępy small talków, czułem jak mózg mi się wygina przy uświadomieniu sobie, że dla wielu z nich to już ostatnie miejsce pracy. 

Spędzą resztę życia zawodowego w tych obmierzłych, brudno-białych izbach, codziennie wykonując te same basicowe czynności i odbijając się na wyliczoną co do sekundy 15-minutową przerwę. Absolutnie przerażająca wizja, której mam nadzieję, że nie są świadomi - a jeśli są, to ufam że nie rozmyślają o tym za często. Minimalną krajową wprawdzie znacznie podniesiono, lecz nie zmieniło to charakteru i wad takiego miejsca pracy - którego nie chciałbym już nigdy więcej oglądać.

Tak samo jak tej obrzydliwej outsourcingowej kontraktorni.

Rok 2015 był 10 lat temu. A równie dobrze mógł być 3.

Na wstępie przyznam, że taki wpis lepiej wyglądałby na początku roku. Choć z drugiej strony, minęło już pełnych 11 miesięcy, a mi wciąż trud...