poniedziałek, 28 października 2024

Strzała za grosze - recenzja Kross Pulso 1.0 (2019)

Po 2 miesiącach od zakupu i 500 przejechanych kilometrach stwierdziłem, że mojemu nowemu dwukołowemu nabytkowi należy się drobna recenzja. Nawet i dla samego siebie - jako pamiątka z wczesnego etapu posiadania. To już mój trzeci Kross i podobnie jak pozostałe dwa, zostanie ze mną na długo.

Od przynajmniej wiosny 2023 chodził za mną rower typu fitness. Wprawdzie nie był mi szczególnie potrzebny, lecz po 13 latach użytkowania na co dzień poddanego wielu modyfikacjom MTB z kołami 26" czułem już znużenie przedmiotem i nosiło mnie by kupić coś nowego. Niekoniecznie nówkę ze sklepu, ale po prostu coś innego. Na ten moment przyszło czekać ponad rok czasu i dokładnie w moje urodziny stałem się posiadaczem Krossa Pulso 1.0 z roku modelowego 2019. 



Jako że nie jest to blog rowerowy, nie ma sensu wklejać specyfikacji którą chętni mogą przejrzeć sobie tutaj
Podam jednak kilka liczb, które większości czytelników coś powiedzą o tym sprzęcie;

  • Rama: 19"
  • Koła: 28"
  • Liczba biegów: 24 (3x8)
  • Waga: 11,5 kg

Coś ty za jeden?

Czym właściwie jest rower typu fitness? Zasadniczo jest to szosa z prostą kierownicą w miejsce baranka i zwykłymi manetkami typu MTB zamiast klamko-manetek stosowanych w kierownicy typu baranek. Jakie niesie to ze sobą zmiany względem roweru szosowego? 

Przede wszystkim - wygodniejszą pozycję i lepszą widoczność. Nie trzeba się tak mocno pochylać jak na baranku, co było dla mnie kluczowe. Po drugie - znacznie niższa cena. Klamko-manetki to jeden z najdroższych szosowych komponentów, w dodatku podatne na uszkodzenia w razie przewrócenia się roweru - lub człowieka na rowerze. Zwykłe manetki występują osobno - rozdzielają zmianę biegów od hamowania i nie wystają tak mocno z obrysu kierownicy jak szosowe zintegrowane.



Przystojniak

Mało kto zaprzeczy, że rower kupuje się oczami. Nie inaczej było w tym przypadku - przepyszna kolorystyka i spójność stylistyki totalnie mnie kupiły. Błyszczący czarny lakier i liczne akcenty w kolorze zieleni odblaskowej tworzą bardzo zgrany duet. Rama jest narysowana lekko, a całość nie wygląda budżetowo - mimo braku tarczówek czy fikuśnych dodatków. Pulso wygląda na szybki rower nawet gdy stoi i zdecydowanie jest fotogeniczny. Nieobecne są tu zgrzyty wizualne jak srebrne ramiona korby do czarnej ramy albo durne oszczędności jak tanie okrągłe chwyty zamiast ergonomicznych. Tak wyglądało Pulso 1.0 z roku 2018 i jego prezencja była lekko rozczarowująca. Na szczęście designerzy opamiętali się projektując następcę.



Lista opcji

Mój egzemplarz został przez pierwotnego właściciela doposażony w rogi do kierownicy PRO Anatomic Ergo i dwa koszyki na bidon z palety akcesoriów Kross. Oba dodatki dobrano ze smakiem i korespondują kolorystycznie z całością w taki sposób, że nawet najbardziej wybredni nie będą mieli się do czego przypierdolić. Rogi dają możliwość zmiany ułożenia rąk, a na prostej kierownicy jest mnóstwo miejsca. Zmieścił się dzwonek, licznik, mocna lampka i na upartego jeszcze by coś upchnął.



Jak to jeździ?

Oj szybko! Czuć różnicę wobec crossowego Evado, również na kołach 28". Dokładniej o 2 kg mniej i sztywny widelec. Pulso znakomicie przyspiesza - zachwyca lekkość rozpędzania i minimalny wysiłek potrzebny do trzymania 25 km/h. Osobiście najlepiej mi się jedzie z prędkością przelotową typu 27-28 km/h, gdy mam wpięte 2-kę z przodu, 5-kę z tyłu i wciąż zostaje zapas, by w razie potrzeby pojechać szybciej. Największą, trzecią tarczę z przodu używam właściwie tylko na zjazdach. Cieszy doskonała precyzja prowadzenia i jego niehisteryczna czułość dzięki prostej kierownicy. Bez zarzutu są również hamulce - mimo że to zwykłe V-brake, dają wystarczającą siłę hamowania. Rolę grać tutaj może waga jeźdźca - w tym przypadku niecałe 70 kg. 

W porównaniu z crossowym Evado, Pulso jest odczuwalnie krótsze i bardziej zwinne - mimo teoretycznie tej samej wielkości ramy. W mieście jest bardziej poręczny, łatwiej się nim zawracaRower zachęca do szybszej jazdy - można nim poszaleć, ale również czerpać sporo radości przy niższych prędkościach. Taki rowerowy odpowiednik Toyoty GT86, która pójdzie bokiem i przy 40 km/h.


Twarda sztuka

Póki co sypie się sam cukier, zatem pora zapytać - czy Pulso ma jakieś wady? Największym problemem który wytyka się fitnessom w testach i poradnikach, jest ich ogólna twardość. Wynika to z zastosowania aluminiowego widelca, który nie amortyzuje żadnych drgań (w odróżnieniu od droższego karbonowego). Tak, zgadza się - jest ogólnie twardo, ale byłem tego świadom. Pulso nie udaje, że jest uniwersalny - jego żywioł to asfalt. Przejedzie się nim również po szutrze, ale powoli i ze świadomością, że na każdym większym kamieniu będzie trzęsło wchoooy.

Można nieco to zniwelować dostosowując ciśnienie w oponach. Fabryczne opony Schwalbe Kojak są dość szerokie - mają aż 1,35", dzięki którym 4 bary otwierające dopuszczalny zakres wystarczają zupełnie do jazdy, bez negatywnego wpływu na osiągi.
5 barów to już odczuwalne straty na komforcie, a maksymalnych 6,5 nawet nie chcę sobie wyobrażać.

Jedno trzeba mieć na uwadze- fitness nie jest grand tourerem. Raz - w założeniach nigdy nie miał nim być, dwa - w mojej kolekcji jest nim i będzie Evado. Kross Pulso to bardziej medium tourer - idealny dla niego dystans to 50 km lub 3h jazdy. Żwawa przejażdżka latem po pracy lub nieduża trasa w najcieplejsze godziny słonecznego jesiennego dnia. Sprawdzi się też na dojazdy do pracy, lecz z racji slicków, raczej suchą porą roku.


Jeżdżąca zagadka

Inną wadą, choć bardziej ciekawostką, jest od groma tłumaczenia postronnym. Podjedziesz fitnessem do losowej grupy ludzi na rowerach i nikt nie wie co to jest. Szosowa rama w pakiecie z prostą kierownicą powoduje u ludzi critical error. Większość z rozpędu stwierdza że to gravel, mimo że fitness jest czymś dokładnie odwrotnym. Ot skrót myślowy - przecież jak chłop kupił rower w 2024, to musi być gravel (xD). No tak - innych nie ma, inne nie jadą. A to przecież całkowite przeciwieństwo graveli. Rower tani, prosty i niemodny.

Ślepa uliczka

I tym sposobem doszliśmy do najsmutniejszego akapitu. Nie da się już kupić nowego Krossa Pulso. Ani innego fitnessa w dobrych pieniądzach. Od początku istnienia była to nisza, która szybko została zasypana w okolicach 2021 przez gravele, wlewające się na rynek drzwiami, oknami i kominem. Dlatego niejako zostałem zmuszony do zakupu egzemplarza używanego - czego nie żałuję.

Na logikę nie idzie zrozumieć dlaczego fitnessy się nie przyjęły. Szybkość szosy bez jej drogich komponentów. Lepsza widoczność pomagająca w mieście. Niska waga i koszty eksploatacji, prostota konstrukcji i atrakcyjne ceny. Jak atrakcyjne? W momencie wejścia do sprzedaży, Pulso 1.0 z roku modelowego 2019 kosztowało między 1999 a 2199 zł. Dziś, 5 lat i 40% inflacji później, jest to cena śmieszna, wręcz z kategorii "czy na pewno chodzi o nowy sprzęt?" Za swój egzemplarz w stanie 9,5/10 i wspomnianymi dodatkami zapłaciłem 1500 zł.



Przyczyny katastrofy

Coś jednak zawiodło i mam przeczucie, że w praktyce ciężko było o klienta, którego interesują osiągi zbliżone do roweru szosowego, ale bardziej zależy mu na dobrej cenie niż szosiarskiej otoczce - notabene, mocno tracącej popularność pod koniec 2010s. Oraz jej najważniejszym trademarku, tj. baranku, który ma odróżniać cię od pospólstwa.

A może problem tkwił w tym, że celowano w świadomego odbiorcę, który samodzielnie przejrzał co jest dostępne na rynku i wiedział czego chce? Klienta którego dziś prawie już nie ma - w 2020s ludzie kierują się polecajkami znajomych, modnymi aktualnie markami czy rolkami z Instagrama - a nie własnymi potrzebami. Ewentualnie idą do sklepu i biorą co im handlowiec nawinie na uszy.

A co jeśli przeszkodą o dziwo była właśnie cena? Czyżby fitnessy były zbyt tanie, by klienci uwierzyli że są dobre? Szczególnie w czasach, kiedy coraz mniej liczyło się żeby kupić właściwie dopasowany do swych potrzeb sprzęt, a coraz bardziej aby wydać 6499 zł na rower z brązowymi bokami opon.

No trudno

Tego się już nie dowiem. Zostaje mi cieszyć się dobrym sprzętem pozyskanym w śmiesznej cenie. Pulso trafił w moje ręce z przebiegiem poniżej 1000 km. W 2 miesiące przejechałem ponad 500 i mam zamiar sukcesywnie nawijać kolejne, sunąc po dobrych asfaltach w słoneczne dni.

sobota, 5 października 2024

Czy millenialsi faktycznie podróżują bez sensu?

W bieżącym 2024 roku ten temat pojawiał się na różnych portalach, co zachęciło mnie do wzięcia go na warsztat po swojemu. Czy magazyny rządzone przez zgorzkniałych przedstawicieli pokolenia X mają rację? Czy millenialsi faktycznie podróżują bez sensu? Pytanie frapujące, odpowiedzi nieoczywiste. W największym skrócie, tak i nie. 

Przejdźmy się kolejno po zgromadzonych niżej hipotezach. Zaznaczam że wpis wycelowany jest w typowych podróżników spod herbów Instagram, Ryanair i TripAdvisor, gdzie jedzie (najczęściej leci) się w popularne miejscówki, a własna inwencja w plan podróży jest minimalna. UWAGA - to nie jest rant na zwykłych ludzi którzy jadą gdzieś na zasłużony zagraniczny urlop.

Kopiują innych, bo nie chcą czuć się gorsi

To jedno z bardziej nurtujących mnie pytań. Ile z tych osób jest szczerze zainteresowanych krajem do którego jadą, a ile jedzie tam tylko dlatego, bo znajomi już tam byli albo względnie łatwo upolować względnie tanie bilety na Skyscannerze? Mogę się tylko domyślać, bo nikt nie przyzna wprost że jest zewnątrz-sterowny i dana potrzeba została w nim wygenerowana przez dobrze opłacanych ludzi od reel-marketingu.

Próbują przekonać samych siebie, że wygrywają w życie 

Wiele wyjaśniać nie trzeba - wpada nowy wyjazd = dzieje się. Jest co wrzucić na stories i o czym opowiadać znajomym. Nowe zdjęcia na IG i magnesy na lodówce 170 cm. A czy faktycznie jest to równoznaczne z wygrywaniem w życie? Kwestia dyskusyjna.


Nie mają innych zainteresowań, więc podróżują.

Każdy facet który miał kiedyś konto na Tinderze, wie że nie istnieją kobiety które nie lubią podróżować. Każda Julka czy Paulina to fanka Netflixa i podróży. Zdjęcia z Cinque Terre, Barcelony, Amsterdamu. Te same ujęcia spod katedry w Mediolanie i wewnątrz Gallerii Vittorio Emanuele. Obowiązkowy aperol i pizza z rukolą. Ciężko nie ukisnąć nad sytuacją, że na przestrzeni raptem kilku lat, tak wiele osób jeździ w te same miejsca by zrobić sobie dokładnie takie same zdjęcia. Czy przyciągnęła je tam ciekawość danego kraju, czy pogoń za produktem, jak za najnowszym ajfonem? Nie wiem, ale się domyślam.

Galleria Vittorio Emanuele 

Wierzą że podróżowanie ich wzbogaca

Ten argument można usłyszeć lub przeczytać wielokrotnie, lecz bez szczególnego rozwinięcia. Nie dziwi mnie ten brak rozwinięcia, bo przeważnie go nie ma. Na czym właściwie polega to wzbogacanie? Niech ktoś mi wskaże, co dokładnie jest wzbogacającego w dajmy na to, wizycie we Włoszech w 2024 roku? 

W każdym większym polskim mieście potykamy się o włoskie knajpy, a wszelkie włoskie produkty są łatwo dostępne w najpopularniejszych sieciach handlowych. Podkreślane tyle razy zabytki sprowadzają się w większości do kościołów, które nie różnią się specjalnie od tych widywanych w Europie Środkowo-Wschodniej. Otwarte granice UE, globalizacja i ten sam krąg kulturowy nie czynią Italii jakimś bardzo odległym i egzotycznym krajem.

Sycylia i Fiat 500, duma włoskiej motoryzacji, produkowany w... Polsce

Ze swoich wizyt we Włoszech pamiętam głównie ogromne ilości skuterów i śmieci na ulicach. Pierwsze mało kogo interesuje, drugie mało kto chciałby zapamiętać. Oprócz niewątpliwie lepszej pogody, z trudem znajduję powody by kiedykolwiek wybrać się tam ponownie. Oczywiście destynacje turystyczne nie kończą się na Włoszech i nie każdy turysta jest NPC-Julką. Ale ten wpis nie jest o fanach bardziej wyszukanych podróży.

Takiego oblicza Włoch raczej nie wrzuca się na insta

Udają, że latanie jest wciąż tanie jak w 2019

Oczywiście że nie jest. Wszyscy wiemy dlaczego świat sprzed 2020 już nie istnieje. Podaż połączeń i samych lotów jest dziś wprawdzie podobna albo i większa, tyle że wszystko stało się drogie. Ci których stać, mają wyjebane i na koszty nie patrzą. Ci których niezbyt stać, zaciskają zęby, biorą nadgodziny i płacą - żeby ktoś ze znajomych nie pomyślał że są biedni.

Insta hype vs rzeczywistość

Jakoś tak głupio siedzieć na dupie, gdy inni ciągle jeżdżą. Szczególnie kobiety mają tendencję do odhaczania kolejnych krajów, grając w durne czelendże typu "30 krajów przez 30-tką". Trendujące aktualnie reelsy tworzą hype i nagłe skoki popytu na daną lokalizację. Następnie laski cisną chłopów, bo inne znajome były w tym roku już tu i tam. No to dobra - bierzesz tydzień urlopu, znajdujesz połączenie Ryanairem lekko poniżej progu bólu cenowego. Potem rezerwujesz nocleg na bookingu z oceną przynajmniej 7/10 i jazda na tą Maderę. 

Parkowanie na Maderze

Po dotarciu na miejsce okazuje się, że odtworzenie niektórych kadrów czy ogólnie zwiedzanie, wymaga nieraz sporego wysiłku fizycznego by dostać się do wymarzonej lokacji. Efekt jest zwykle przewidywalny i komiczny - obrażona laska i zmęczony facet, niosący na plecach ekwipunek obojga. Obrażona, bo chciała tylko pooglądać ładne miejsca i porobić fotki, a nie wysilać się, tj. chodzić dziennie po 15 km mając na nogach Superstary - zamiast choćby podstawowych trekkingów. Sorry bejbe, ale research był po twojej stronie.

To raczej nie strój trekkingowy

Ucieczka od rozczarowującej codzienności

Millenialsi w trakcie starannie odmierzonych dni urlopu, swoimi podróżami uciekają przed; 

  • Rutyną - oglądaniem w kółko tych samych korpomord i scenerii. Do pewnego stopnia ratuje przed tym praca zdalna, ale wówczas zamieniamy korpo team na... nikogo, ewentualnie zwierzaka. Rutyna biurowa czy domowa, w nadmiarze daje popalić.

  • Samotnością - plagą XXI wieku, którą single najbardziej odczuwają w weekendy spędzane w domu. Te gdy akurat z nikim nie ustawiają się na mieście, a mieszkanie jest względnie posprzątane. Problem na chwilę znika gdy udadzą się na citybreaka.

  • Frustracją - nad rynkiem matrymonialnym, mieszkaniowym bądź innym równie palącym dla danej jednostki czynnikiem. W podróży jest się zajętym nowymi widokami, ogarnianiem gdzie iść i co zjeść. Następuje przerwa od zamartwiania się o kolejne wzrosty cen nieruchów czy wymagań kobiet z aplikacji randkowych.

  • Obrzydliwym krajobrazem polskich miast 
Sorry not sorry, ale nikt nie przekona mnie, że polskie miasta są ładne. Poza historycznym centrum i nowymi dzielnicami premium w miastach wojewódzkich typu Top 5, to zazwyczaj miks PRL-owskich bloków, kostki brukowej, reklamozy i patodeweloperki. A cały ten wesoły anturaż przez 6 miesięcy w roku jest skąpany w 50 odcieniach szarości. 
Mniejsze miasta to już istny gwałt estetyczny. Byliście kiedyś w Busku-Zdroju albo Zgierzu? Ja byłem i nie chcę tego powtarzać. Gdybym odwiedził któreś z nich w listopadzie, od razu pojechałbym do najbliższej Castoramy po sznur. 

Obrzeża Zgierza, cywilizacji rubieża

Rok 2015 był 10 lat temu. A równie dobrze mógł być 3.

Na wstępie przyznam, że taki wpis lepiej wyglądałby na początku roku. Choć z drugiej strony, minęło już pełnych 11 miesięcy, a mi wciąż trud...